Artykuły:

Życie

Dzień, w którym przestałem biec (i zmieniłem wszystko w sposobie, w jaki pracuję)

Po tylu latach chyba w końcu już wystarczy, no bo ile można? Tak naprawdę nigdy tego nawet nie lubiłem. Pieniądze – tak, ale praca? Raczej, przepraszam, chyba jednak nie za bardzo. Odkąd pamiętam, moją dewizą był minimalny wysiłek i maksymalne rezultaty. Zawsze stawiałem na wysoką jakość życia, ale jednak życia. Praca była tylko dodatkiem, środkiem do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie. Dzisiaj żałuję tylko jednej rzeczy – że tak długo zajęło mi zrozumienie, że jestem w stanie nieustannie podnosić jakość tego życia, pracując nie coraz więcej, ale… coraz mniej. Oto krótka historia mojej transformacji i tego, co z niej wynika także dla Was, drodzy Czytelnicy. 

Na początek ustalmy jedno – nie mam zamiaru przepraszać i tłumaczyć się z tego, że miałem zrobić to, czy tamto, ale potem zmieniłem zdanie i jednak nie zrobiłem. Nie po to wiele lat temu zaryzykowałem wszystko, porzucając raz na zawsze regularną pracę dla innych, żeby teraz musieć pytać o zgodę za każdym razem, gdy chcę spróbować czegoś nietypowego, albo przepraszać, gdy to coś okaże się porażką. 

No, skoro mamy jasność, to teraz możemy przejść do rzeczy.


Dlaczego tak naprawdę przestałem pisać newsletter?

Na powierzchni – wiadomo, mówiłem o tym już wcześniej. Nie chcę generować szumu, który dezaktualizuje się po tygodniu. Nie chcę być kolejnym mailem w stosie tych, które każdego dnia zalewają nasze skrzynki pocztowe ofertami, powiadomieniami, przypomnieniami, pierdołami różnego typu. Nie chcę pisać tylko po to, żeby utrzymywać się jakoś na powierzchni, żeby czytelnicy o mnie nie zapomnieli, żeby klienci wiedzieli, że jestem, że czuwam nad ich majątkami, że trzymam rękę na rynkowym pulsie. Jasne, to wszystko prawda, a jednak… pod powierzchnią chodzi o coś więcej. 

Chyba doszedłem do takiego etapu w życiu, że zaczynam myśleć o tym, co będzie potem. Co po sobie zostawię, jak zostanę zapamiętany, jakie wartości i jakie lekcje przekażę moim synom? Czy naprawdę chcę, żeby moim największym osiągnięciem było to, że przez lata publikowałem regularne raporty giełdowe? Że perfekcyjnie optymalizowałem słowa kluczowe w artykułach? Że godzinami dopieszczałem miniaturki na YouTube, żeby uzyskać wyższy CTR i konwersję, która zapewni mi szybszy wzrost subskrypcji?

Gdyby moim celem była popularność, pewnie publikowałbym codziennie, cokolwiek. Gdyby zależało mi na byciu influencerem, co tydzień nakładałbym puder i mizdrzył się do kamery, mówiąc ludziom, co mają kupić, a czego nie. Jakie akcje wzrosną, a które spadną. Co się stanie z dolarem, co z Fedem, co z inflacją. W ten sposób pewnie zostałbym tymczasową gwiazdą YouTube’a. Ale to nie byłaby żadna wartość. Ani dla mnie, ani dla kogokolwiek innego. Może poza tymi, którzy desperacko szukają kogoś, kto powie im, jak zostać bogatym, bo nie chce im się samodzielnie myśleć.

Gdybym do tego, co robię, podchodził czysto biznesowo, pewnie rzeczywiście zbudowałbym wokół tego całą machinę. Zatrudniłbym ludzi. Ułożył kalendarz publikacji. Wykorzystał AI do generowania treści. Zebrał zespół od marketingu, sprzedaży, social mediów. Zrekrutował content managerów i specjalistów od zasięgów. Robiłbym kampanie, keyword research, content repurposing, skróty na TikToka. Tworzyłbym lejek sprzedażowy, udzielał się w komentarzach na X albo pisał posty na Linkedin dla ludzi, którzy panicznie boją się, że przegapią okazję na etat życia, jeśli wylogują się stamtąd na dłużej niż dobę. 

Tak, to by zadziałało. Przyniosłoby zasięgi, lajki, subskrypcje, komentarze, dopaminę i nawet chwilową dumę z tego, że mi rośnie. Wszystko wyglądałoby jak dobrze naoliwiona maszyna: zaprojektowana przez konsultantów z McKinsey i wyćwiczona przez copywriterów z Madison Avenue. To było by coś, prawda?

Tylko że za tydzień nikt nie pamiętałby nawet, co napisałem kilka dni wcześniej. To wszystko stałoby się kolejnym kawałkiem tego cyfrowego bełkotu, którym tak bardzo gardzę. Nic z tego nie miałoby trwałej wartości. Nic nie dałoby mi poczucia sensu. Nic nie zmieniłoby niczyjego podejścia do życia, do pieniędzy, do wolności. Nic z tego nie zostałoby przeczytane z dumą przez moich synów za dwadzieścia lat. To byłby tylko tymczasowy szum przebrany za postęp.

Wiem, że to jest coś, co z pewnością pokochałyby algorytmy Google’a i YouTube’a. Wiem, że gdybym zaczął tworzyć regularną farmę contentu, zbudowałbym efekt skali i mógłbym popularnością przebić całą czołówkę internetowych ekspertów. Wiem też, że rezygnując z regularności, algorytmy mnie znienawidzą i zepchną gdzieś na dno internetu. Tylko że – tak między nami – nie mówcie im tego, ale… pieprzyć algorytmy.


Jak pewien haker pomógł mi porzucić social-media

Tak naprawdę moja relacja z platformami zarządzanymi przez algorytmy zaczęła się psuć już w 2023 roku, kiedy ktoś włamał się i przejął moje konto na Twitterze. W jednej chwili straciłem coś, co budowałem latami – zasięgi, społeczność, reputację. 

Niefortunnie zdarzyło się to dokładnie wtedy, gdy Elon Musk przejął Twittera i zwolnił 80% działu obsługi klienta. Pomimo że od dawna miałem płatne konto i wydałem kilkadziesiąt tysięcy złotych na jego promocję w ramach platformy, nikt z pozostałych resztek supportu nawet nie kiwnął palcem, żeby pomóc mi je odzyskać. Dla algorytmu byłem tylko jednym z milionów użytkowników składających kolejny „ticket” w systemie supportu, bez znaczenia dla losów korporacji.

Wtedy właśnie po raz pierwszy uderzyło mnie, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od kaprysów amerykańskich gigantów technologicznych. Decyzje o naszym cyfrowym istnieniu – o tym, czy jesteśmy widoczni, czy znikamy – nie są podejmowane przez ludzi, tylko przez automatyczne systemy i zimne, bezosobowe algorytmy. Trwoga.

Z jeszcze dobitniejszym potwierdzeniem tego faktu zetknąłem się na Facebooku. Lata temu prowadziłem tam oficjalną stronę mojego bloga, na której jako zdjęcie profilowe ustawiłem klasyczny portret Benjamina Franklina – tego z banknotu studolarowego. Po roku Facebook zamknął moje konto, twierdząc, że “podszywa się ono pod inną osobę”. Dobrze, że tu można było chociaż złożyć apelację. Szkoda tylko, że bez możliwości wpisania własnego wyjaśnienia. Kliknąłem więc “Składam apelację”. Po kilku dniach otrzymałem automatyczną wiadomość: aplikacja rozpatrzona negatywnie, konto zostało zablokowane na zawsze, bez możliwości jego przywrócenia.

Na szczęście został mi jeszcze YouTube i Google, prawda? Kanał, który buduję od lat i blog, który organicznie ściąga do mnie ludzi z internetowej wyszukiwarki. No cóż… Do czasu. W zeszłym roku YouTube zaczął wybiórczo blokować promocję moich filmów edukacyjnych, w których tłumaczę zasady działania opcji, bo nagrania te „promują skomplikowane instrumenty spekulacyjne”. Treści, które przez lata pomagały tysiącom osób zrozumieć rynek, nagle zostały uznane za szkodliwe. Przez kogo? Przez automat. 

Google? Od kiedy Alphabet wprowadził Gemini AI – system, który przed wynikami wyszukiwania wyświetla gotowe, skompilowane odpowiedzi – użytkownicy coraz rzadziej klikają w linki do konkretnych artykułów. Bo i po co? Skoro odpowiedź na zadane pytanie pojawia się od razu na górze wyników wyszukiwania, nikt nie potrzebuje już zaglądać do artykułu na blogu. Dla użytkowników to oczywiście wygodne i zrozumiałe (sam z tego korzystam), ale dla twórców to katastrofa. Od wprowadzenia tej funkcji wejścia na mojego bloga spady już o 33% i spadek ten cały czas się pogłębia.

Nie piszę tego z pozycji ofiary i nie chodzi mi o użalanie się. Nie jestem ani wyjątkiem, ani jedynym, którego to dotknęło. Piszę to, żeby pokazać kontekst. Pokazać, dlaczego z coraz większą niechęcią tworzę treści, których zasięg, żywotność i sens istnienia są uzależnione wyłącznie od kaprysu algorytmów z Doliny Krzemowej – ich łaski, lub jej braku. Z każdą kolejną decyzją, z każdą automatyczną blokadą i z każdą zmianą „polityki platformy” coraz wyraźniej widać, że ta relacja nie jest partnerska. To jest kolonizacja treści tworzonych przez twórców. A ja nie mam ochoty być czyimś zasobem w cudzym ekosystemie.

Sposobem na utrzymanie się na powierzchni i pozostanie widocznym jest oczywiście tworzenie trzy razy więcej materiałów – najlepiej mocno clickbaitowych – żeby choć częściowo odzyskać dawny poziom wejść na stronę i liczbę przeczytanych artykułów. Tylko… czy to naprawdę jest coś, czego chcemy? Algorytmy byłyby zachwycone, oczywiście (jeszcze więcej danych do trenowania kolejnych wersji AI), ale czy ta nadprodukcja i zalew treści przeciętnej jakości – bo jakość zawsze cierpi, gdy rośnie wolumen – faktycznie przysłużyłyby się komukolwiek poza samą platformą?

Coraz częściej mam wrażenie, że w tej obsesyjnej pogoni za optymalizacją, produktywnością i zasięgami gdzieś po drodze zgubiliśmy sens tego, co robimy i cel, dla którego w ogóle zaczęliśmy to robić. Zamiast tworzyć coś wartościowego, zaczęliśmy produkować. Zamiast pracować mądrze, zaczęliśmy tylko pokazywać, że pracujemy. I tak właśnie wpadliśmy w pułapkę najgroźniejszego mitu współczesności: porno produktywności. Estetycznej iluzji postępu, która wygląda jak rozwój, ale w środku jest pusta.


Porno produktywność – nasza nowa religia

Porno produktywność (z ang. productivity porn) to obsesyjne pochłanianie narzędzi, technik, systemów i rutyn, które pozornie dają poczucie postępu, ale rzadko prowadzą do realnych efektów. 

Zamiast wywierania swoją pracą prawdziwego wpływu, mamy tu kolorowe kalendarze, perfekcyjnie rozpisane listy zadań, aplikacje do zarządzania projektami, podcasty o produktywności, niekończące się filmiki o tym, jak być „o 1% lepszym” – a tak naprawdę często jest to nic więcej jak elegancka forma prokrastynacji, która daje szybki zastrzyk dopaminy wynikający już z samego planowania, że coś zrobimy, a nie z robienia tego, co jest rzeczywiście ważne. 

Mamy tu do czynienia z całym przemysłem zajmującym się organizowaniem życia zamiast jego przeżywania. Planowaniem pracy zamiast pracy. Analizowaniem działania zamiast działania. Coaching, aplikacje, kursy, szablony, mapy myśli, life design, time-blocking, journale z cytatami motywacyjnymi, które przypominają o tym, że trzeba „wstać i działać” – tylko że kończy się dzień, a my nie mieliśmy czasu wstać i działać, bo planowanie pracy zastąpiło nam samą pracę. Optymalizacja zastąpiła sens. Narzędzia zastąpiły odpowiedzialność. 

I nikt już nie pyta: po co ja to robię? Dzisiaj pytamy tylko: czy robię to wystarczająco efektywnie? To tak jakby codziennie siedzieć w porcie, godzinami ulepszać łódź, pucować pokład, układać mapy i rozrysowywać idealny kurs, ale nigdy nie wypłynąć w morze.

W swojej istocie porno produktywność stawia efektywność ponad sens, sam ruch ponad rezultaty; trzymając ludzi w ciągłym biegu, optymalizacji i… de facto w miejscu. To tylko iluzja progresu, która daje satysfakcję, ale nie daje efektów. W rezultacie mamy ludzi perfekcyjnie zorganizowanych, ale totalnie zagubionych. Wiecznie zajętych, ale niekoniecznie skutecznych. Świetnych w planowaniu, ale słabych w realizacji.

To właśnie z tego samego nurtu bierze się ta kretyńska moda na filmiki w stylu: „10 nawyków, które każdy miliarder stosuje tuż po przebudzeniu”. Jakby obejrzenie porannej rutyny Marka Zuckerberga miało sprawić, że i ty założysz drugiego Facebooka. Bo przecież Zuckerberg zbudował imperium dlatego, że nigdy nie używał smakowej pasty do zębów, koszulki kupował parami, a owsiankę przygotowywał już dzień wcześniej, żeby zaoszczędzić rano tych pięć absolutnie kluczowych minut, które zadecydują później o twoim sukcesie lub porażce.

To wszystko mit, który żeruje na naiwnym przekonaniu, że kopiowanie czyjegoś systemu przyniesie takie same efekty – jakby sukces był przepisem kulinarnym, a nie wynikiem niepowtarzalnego charakteru, wytrwałości, determinacji i konsekwencji, ale też kontekstu, ryzyka, czasu, wyrzeczeń i podejmowania cholernie trudnych decyzji. To nie oglądanie filmików na YouTube czy czytanie self-help booków robi z ludzi miliarderów. To myślenie, dobra intuicja i ciężka praca (a czasem zwykłe szczęście). Powielanie czyjejś porannej checklisty to nie strategia, tylko teatr.

Co tak właściwie zresztą jest celem nieustannego zwiększania produktywności? Poważnie, po co mamy wciąż robić więcej, szybciej, efektywniej? Co to za wyścig i kto ustalił jego zasady? Kto powiedział, że mamy produkować coraz więcej? Co my jesteśmy, chińska fabryka na trzy zmiany? 

Przecież nasz czas na tym świecie jest mocno ograniczony. Nie wiem, jaki jest sens życia, ale wiem, że na pewno nie chodzi w nim o to, żeby zapełniać kalendarz zadaniami i taśmowo wypychać kolejne „treści”, „projekty” i „wyniki”. Bo jeśli produktywność nie służy lepszemu życiu, większej wolności, spokojowi albo sensowi – to nie jest produktywność, tylko nowoczesna forma zniewolenia z tablicą Trello zamiast łańcucha przypiętego do nogi niewolnika. 

Może zamiast produkować więcej, zacznijmy produkować mniej, ale lepiej. Twórzmy rzeczy, które mają wagę. Które zostają. Które naprawdę coś zmieniają – choćby w życiu jednej osoby. Może prawdziwa produktywność to nie to, ile robisz, ale czy to, co robisz, ma jakikolwiek sens i jakąkolwiek wartość. 


Przeszedłem na emeryturę, ale co dalej?

To są właśnie rozważania, które kiełkowały w mojej głowie mniej więcej od roku, czyli od czasu, w którym zdecydowałem raz na zawsze odejść z aktywnego zarządzania funduszami inwestycyjnymi i wycofać się z prowadzenia konsultingu dla firm i korporacji, których jedynym celem jest jeszcze efektywniejsze zarządzanie kapitałem obrotowym i wyciśnięcie jeszcze paru dziesiątych dodatkowych punktów procentowych zysku netto. Ani jedno ani drugie zajęcie od dawna nie sprawiało mi przyjemności. 

Po odejściu z funduszu postanowiłem zatem, że odtąd skupię się wyłącznie na tym, co daje mi najwięcej satysfakcji – na tworzeniu i edukowaniu, przede wszystkim inwestorów indywidualnych. Bo to im naprawdę zależy. To oni ryzykują własnym kapitałem. To w ich życiu dodatkowe źródło dochodu może przynieść realną zmianę. To im – nie korporacjom – mogę najbardziej pomóc, i właśnie ta świadomość daje mi największe poczucie sensu.

Te założenia i ta misja pozostają u mnie niezmienne, ale zmienia się forma, w której tę misję chciałbym realizować. 

Ostatnio uświadomiłem sobie, że tak naprawdę każdy może pisać o inwestowaniu, analizować akcje czy komentować wydarzenia rynkowe. Do tego nie potrzeba ani charyzmy, ani szczególnego talentu – wystarczy odrobina wiedzy i systematyczność. Tym, co naprawdę trudne i wyjątkowe, jest jednak umiejętność zmiany sposobu, w jaki ludzie myślą o pieniądzach.

Nie chodzi tylko o to, by nauczyć kogoś, jak kupić ETF czy przeanalizować sprawozdanie finansowe, bo to są jedynie narzędzia. Prawdziwa zmiana zaczyna się w głowie: w przekonaniach, w relacji z pieniędzmi, w obalaniu stereotypów, w poszukiwaniach i w rozwoju, w odpowiedzi na pytanie: po co mi w ogóle te pieniądze? To właśnie to przesunięcie w myśleniu oddziela tych, którzy całe życie gonią za iluzją bezpieczeństwa, od tych, którzy budują realną wolność, spokój, pewność siebie, wpływ i kontrolę nad swoim otoczeniem.

Chodzi też o tożsamość. O to, kim się stajesz, kiedy przestajesz myśleć jak konsument, a zaczynasz myśleć jak właściciel. Kiedy przestajesz pytać: na co mnie stać i zaczynasz pytać: co chcę zbudować? Chodzi o to, żeby pieniądze przestały być źródłem stresu, a stały się narzędziem siły. Chodzi o wolność. Ale nie tylko tę finansową. Chodzi o wolność myślenia, wolność wyboru, wolność od presji świata, który chce cię zredukować do wiersza w tabeli w Excelu lub zanonimizowanego targetu reklamowego.

W tym wszystkim pomaga zbudowanie majątku, stworzenie własnej finansowej fosy, która będzie zaporą przed światem, to bez dwóch zdań. Giełda jest świetnym miejscem, żeby ten majątek zacząć budować i pomnażać, tylko żeby ta droga okazała się skuteczna, nie można ograniczać swojego myślenia wyłącznie do poznania narzędzi, bo te narzędzia nas zaślepią i ukryją przed nami prawdziwy cel, dla którego chcemy je stosować.

Pieniądze to jedynie efekt uboczny (pozytywny, bo pozytywny), ale jednak efekt uboczny konsekwentnego podejmowania dobrych decyzji. Przebudowy mentalnej potrzebnej do tego, żeby to zrozumieć, nie da się osiągnąć checklistą ani kolejnym kursem online. Do tego potrzeba czegoś więcej. 

I to, co dziś interesuje mnie najbardziej, to właśnie skupienie się na odkrywaniu tego procesu i wypracowywaniu spójnego systemu podejmowania mądrych decyzji – nie tylko na giełdzie, ale we wszystkich obszarach życia. To jest właśnie droga, w którą chciałbym zabrać także i Was. 

Ale najpierw – jak mówi stare powiedzenie – jeśli chcesz zmieniać świat, nie zapomnij zacząć od siebie.


Rok 2005 – tak wyglądał wolny człowiek

Zawsze lubiłem pisać. W dodatku od dziecka byłem w tym całkiem niezły. Pamiętam, że kiedy napisałem maturę z języka polskiego, wśród nauczycieli trwały długie dyskusje, czy nie podłożyłem czasem wypracowania stworzonego przez kogoś innego, bo trudno było uwierzyć, aby nastolatek usiadł w ławce i z marszu napisał tak dobry kilkunastostronicowy esej o sztuce współczesnej. 

Potem poszedłem na studia dziennikarskie i nocami w zapale i ekscytacji tworzyłem kolejne eseje, reportaże, opowiadania, felietony. To były najbardziej twórcze lata mojego życia, chociaż za pisanie nikt mi nie płacił. Mimo tego każdy projekt traktowałem z ekscytacją; jak nadchodzącą podróż w nieznane; jak unikalne wyzwanie, żeby stworzyć coś świetnego.

Nie musiałem szukać tricków do tego, żeby zmusić się do pracy nad kolejnym artykułem. Nie potrzebowałem systemu zarządzania projektami, ani specjalnych aplikacji, medytacji, kalendarzy publikacji, programów blokujących dostęp do internetu, słuchawek z redukcją hałasu, list z rzeczami do zrobienia i pieprzonego puddingu mango-macha-chia, który „doda mi energii do pracy na cały dzień”. 

Każdy projekt, który kiełkował w mojej głowie, był na tyle ważny, że naginałem wszystko inne – dostosowywałem rzeczywistość tak, by to ona służyła jednemu celowi: osiągnięciu pełnego skupienia i stworzeniu czegoś naprawdę wyjątkowego.

Nikt mi za to nie płacił, nie musiałem tego robić, a jednak to robiłem. Dlaczego? Bo chciałem. Robiłem to właśnie dlatego, że nie musiałem; że nikt nie narzucał mi harmonogramów, tematów, ani regularności; że nie przeliczałem tego na kliknięcia, pieniądze, ani skuteczność w wynikach wyszukiwania. Robiłem to dla samego aktu tworzenia rzeczy o wysokiej jakości. To dawało mi poczucie dumy, radości i dobrze wykonanego zadania. 

Nawet pomimo tego, że moimi ówczesnymi czytelnikami była jedynie kilkunastoosobowa grupa ze studiów. A może właśnie dlatego? Motywacja pochodziła z wewnątrz, a nie z zewnątrz. Nie było presji, nie było konieczności, nie było zobowiązań. Stworzyłem sobie puste miejsce i wolną przestrzeń, w której mogło powstawać coś naprawdę wartościowego. I powstawało. 

Potem poszedłem na staż do Rzeczpospolitej, później do pracy do Przekroju i wszystko trafił szlag. Teraz za moje pisanie i okazjonalne audycje radiowe zacząłem co prawda dostawać pieniądze, ale zniknęła gdzieś radość z tworzenia. Czyżby znowu okazało się, że twórcza pasja możliwa jest wyłącznie w wyniku wewnętrznej, a nie zewnętrznej motywacji? 

Dzisiaj to wiem, wtedy nie wiedziałem, więc uznałem, że skoro mam już pracować za pieniądze, to wolę to robić za prawdziwe pieniądze, a nie za głodową pensję dziennikarza. Tak wylądowałem w spółkach skarbu państwa, a potem na Wall Street. 

Szybkie przewinięcie taśmy o dwadzieścia lat do przodu i oto jestem. Pieniądze od dawna nie są już dla mnie problemem (ani motywacją), a praca nie jest koniecznością. A mimo tego ciągle brakuje mi tego uczucia z przed dwóch dekad, kiedy miałem satysfakcję z pisania artykułów dla samej przyjemności tworzenia rzeczy dobrych, wartościowych. 

Dlatego postanowiłem, że udaję się na wyprawę w przeszłość. Chcę dzisiaj odtworzyć tamto środowisko, które pozwalało mi tak swobodnie pracować i czerpać z tego satysfakcję. 

Ruszam więc w stronę prostszego świata, w którym tworzenie miało większy sens, a codzienność była mniej hałaśliwa. Wierzę, że gdzieś tam, gdzieś poza zasięgiem ekranów i fal radiowych, powietrze staje się czystsze, myśli ostrzejsze, a słowa mają większy ciężar. Mam przeczucie, że wszystko, co naprawdę warte stworzenia, oczekuje na mnie właśnie tam. 


Rok 2025 – tak wygląda wolny człowiek

Powrót do przeszłości zacząłem od otoczenia. Przypomniałem sobie siebie z 2005 roku – studenta, który siadał przy za niskim biurku z kubkiem rozpuszczalnej kawy, otwartym notatnikiem i ciszą za oknem. Wtedy tworzenie sprawiało mi czystą radość. Nie było rozpraszaczy. Nie było powiadomień, social mediów, niekończących się zakładek w przeglądarce. Była tylko myśl i długopis, pomysł i kartka. I to skupienie, to poczucie, że naprawdę jestem w swoim świecie – a nie w cudzym feedzie – to uczucie zaczęło za mną chodzić, potem ścigać, aż w końcu mnie dopadło. 

Aż w końcu zrozumiałem, że nie jestem zmęczony tworzeniem. Jestem zmęczony tym, jak wygląda tworzenie w świecie nieustannej obecności online i gonienia za statystykami. Więc postanowiłem wrócić – nie do 2005 roku, ale do stanu umysłu, w którym wszystko było prostsze, a praca miała duszę.

Mój dom dzisiaj wygląda bardziej jak w 1969 niż w 2005. Nie ma ekranu w lodówce, asystenta głosowego ani tabletu czającego się na kuchennym blacie. Zamiast tego jest drewno, papier, światło dzienne i muzyka, która gra nie z playlisty, ale z płyty lub z pianina, do którego wróciłem po latach. Regały uginają się od książek – nie ozdobnych, ale czytanych. Biurko to nie stacja robocza z pękiem kabli, tylko warsztat – pełen notatników, szkiców, zakreślaczy, atramentu i luźnych kart z pomysłami. Zamiast iPadów mamy gry planszowe. Zamiast newsów z Twittera – tygodniki, dzienniki i drukowane magazyny, które można czytać powoli, z filiżanką herbaty na stoliku. 

Każda czynność wymaga intencji, nic nie dzieje się przypadkiem, nic nie odciąga uwagi. To dom, w którym czas płynie wolniej, a każda godzina ma swoje znaczenie.

To właśnie tutaj wyrzuciłem z życia komputer oraz smartfon i przeniosłem je do wynajętego biura. Internet przestał być domyślnym tłem mojego dnia. Kartę SIM włożyłem do starej Nokii, w której ustawiłem na stałe natychmiastowe przekierowanie na pocztę głosową. Nikt już nie może się do mnie dodzwonić w trybie natychmiastowym – i bardzo dobrze. Teraz to ja decyduję, kiedy wchodzę w interakcje. W uwolnionym czasie zacząłem tworzyć na papierze. Do pisania używam pióra Montblanc i notesów Dingbats, które od lat absolutnie uwielbiam. To oznacza brak rozpraszaczy, brak powiadomień, brak popupów z kalendarza. Tylko ja, pióro i pusta strona. Proces zwolnił. Ale właśnie o to chodziło. Pisząc ręcznie, mam wrażenie, że znowu myślę.

Kiedy zacząłem szperać w internecie i weryfikować moje nowe podejście, żeby sprawdzić czy czasem za bardzo nie odkleiłem się jednak od rzeczywistości, uderzyło mnie, jak wielu przede mną doszło do tych samych wniosków. Jak wielu miało te same problemy i jak wielu te problemy rozwiązało. Okazuje się więc, że nie tylko nie zwariowałem, ale też, że wcale nie jestem taki oryginalny, jak myślałem. Nie martwi mnie to jednak, raczej pociesza, bo to oznacza, że moje problemy nie są urojone, tylko mają charakter społeczny, systemowy; a zatem są realne; a skoro tak, to można je rozwiązać. Inni już to zresztą zrobili. 

Quentin Tarantino od zawsze pisze swoje scenariusze długopisem na żółtych kartkach papierowego notatnika – bez aplikacji, bez timeline’ów, bez asystenta AI. Wyłącza wtedy telefon, wyrzuca wszystkich z domu, zamyka się na cztery spusty i tworzy. Mówi, że to pisanie ręczne daje mu kontakt z tekstem, z rytmem dialogu, z samym sobą. Wszystkie jego kultowe filmy, od „Pulp Fiction” po „Pewnego razu w Hollywood”, powstały właśnie w ten sposób.

Christopher Nolan od lat pracuje na taśmie i montuje filmy bez cyfrowego podglądu. Planuje ujęcia z ołówkiem w ręku, notując je w fizycznych notesach, a scenariusze trzyma w szufladzie, nie w chmurze. Unika maili, nie używa smartfona, a na planie nie ma monitora z cyfrowym podglądem – zamiast tego ufa wyczuciu, doświadczeniu i… człowiekowi za kamerą. Bo jak sam mówi: technologia ma służyć wizji, nie ją zabijać.

Nassim Taleb przez lata pisał swoje książki w chatce na odludziu, w pełni offline, nie mając pojęcia, jak działają newslettery ani gdzie się je wysyła. Jego książki powstawały bez harmonogramów, bez narzuconych deadline’ów, bez zespołu wydawniczego podsuwającego pomysły pod SEO. Taleb sam przyznaje, że pisze, kiedy ma coś do powiedzenia. Jego proces jest powolny, wręcz celowo chaotyczny, ale dzięki temu jego książki, choć trudne, wytrzymują próbę czasu i zmieniają sposób, w jaki ludzie myślą o ryzyku, o świecie, o życiu. Taleb nie ściga się z nikim. I właśnie dlatego tak wielu musi go gonić.

Ale skupienie i oderwanie od świata to nie tylko domena pisarzy czy scenarzystów. Genialny producent Rick Rubin tworzy muzykę leżąc na dywanie, słuchając ciszy, a nie patrząc w pięciolinię. W studiu sam nie korzysta z mikserów ani programów DAW. Nie naciska przycisków – on słucha. Jego proces twórczy polega bardziej na obecności, na intuicji, na wsłuchaniu się w emocje artysty niż na technicznej produkcji. Kiedyś powiedział, że “największą technologią w pokoju powinien być człowiek”. Rubin odrzuca hałas, by wyjawić prawdę. I właśnie dlatego potrafi wydobyć arcydzieło z każdego, od Johnny’ego Casha po Kanye Westa. 

Odbiegliśmy jednak od finansów i inwestowania, które są mi w końcu nieco bliższe niż Folsom Prison Blues. Proszę bardzo – najbardziej znany inwestor w historii rynków finansowych, Warren Buffett, przez dekady nie miał komputera. Jego praca to czytanie. Setki stron dziennie fizycznych dokumentów, raportów, gazet, książek. Bez oglądania notowań, bez czterech ekranów zawieszonych na ścianie, bez alertów, bez maila, Slacka i Whastappa, bez bycia dostępnym 24/7. Pracuje powoli, ale myśli głęboko. I to wystarczyło, żeby zbudować największe inwestycyjne imperium w historii.

Tych ludzi nie łączy styl czy branża. Łączy ich intencja i świadomość. Odwaga, żeby tworzyć na własnych warunkach, a nie pod dyktando algorytmów, statystyk, lajków-łapek-w-górę-komci-dla-zasięgów. I to jest właśnie droga, która mnie dziś interesuje. 

Czy to oznacza, że porzucam tematykę inwestowania? Absolutnie nie (a może jednak trochę tak). Na pewno ją rozszerzam i pogłębiam. 


Co z nami teraz będzie, drogi Czytelniku?

W 2025 roku mija już prawie 180 lat od publikacji mojej ulubionej książki, Hrabiego Monte Christo. Mimo upływu niemal dwóch wieków książka ta jest cały czas wydawana na nowo, czytana, ekranizowana i cytowana. Przetłumaczona na dziesiątki języków, z setkami adaptacji teatralnych i filmowych, stała się nie tylko literacką legendą, ale też symbolem tego, że jakość pracy ma większą siłę niż jej częstotliwość. I choć Alexander Dumas napisał wiele innych dzieł, to sam Hrabia Monte Christo wystarczyłby, żeby zapamiętano go na zawsze. 

Bo Dumas stworzył coś, co zostaje – nie dlatego, że pojawiało się w odcinkach co tydzień – ale dlatego, że tworzone latami zawierało uniwersalną prawdę, głębię i siłę, która ciągle ma znaczenie po kolejnych dekadach. Ale co tam Dumas. Przecież Seneka czy Marek Aureliusz już od dwóch tysięcy lat kształtują światopogląd całych społeczeństw, a wszystko to bez wysłania ani jednego newslettera. Najwyraźniej ludzkość im to jakoś wybaczyła. 

Nie mam, rzecz jasna, ambicji, żeby równać się z Markiem Aureliuszem (a może i mam, kto mnie tam wie?), w każdym razie, to jest zdecydowanie bardziej „mój” kierunek niż kariera youtubowego influencera od szokujących miniaturek i clickbaitowych tytułów z wiecznie nadchodzącym krachem w tle.

To powiedziawszy, zmiany, które wprowadzam, nie oznaczają, że rezygnuję z nagrywania filmów czy z prowadzenia Uniwersytetu Inwestycyjnego. Nic z tych rzeczy. Ja tylko… przestaję biec. I zaczynam iść. W stronę, która ma dla mnie większy sens. 

Wierzę, że dla Was także będzie go miała. Nie dla wszystkich, to naturalne. To, co będę chciał powiedzieć, nie jest skierowane do tych, którzy szukają łatwych pieniędzy, lecz do tych, którzy budują coś więcej niż tylko majątek. Na szczęście to właśnie na takich osobach zależy mi najbardziej. 

Jeśli czujesz, że to wszystko do Ciebie przemawia, zostaw swojego maila w formularzu na stronie, a odezwę się do Ciebie wtedy, kiedy rzeczywiście będę miał coś do powiedzenia.

Komentarze

0
Skomentuj

Skomentuj artykuł