Artykuły:

Pieniądze

Dlaczego tak naprawdę stworzyłem Uniwersytet Inwestycyjny?

Mamy 2025 rok. Internet od dawna jest już na wyciągnięcie ręki. W nim: media finansowe, portale inwestycyjne, fora dyskusyjne, YouTube, podcasty, raporty, narzędzia, prognozy, brokerzy i cała ta sztuczna inteligencja zbudowana za setki miliardów dolarów, a mimo to... większość inwestorów ciągle podejmuje decyzje nie lepsze niż 20 czy 30 lat temu. Dlaczego?

Ano dlatego, że inwestorom nie brakuje dostępu do informacji. Brakuje im spójnego systemu inwestycyjnego. A bez odpowiedniej struktury nawet mądrzy ludzie robią głupie rzeczy. I zamarzyło mi się kiedyś, żeby to zmienić.

Kilkanaście lat pracy z dużymi klientami pokazały mi ten sam wzorzec: ludzie, którzy dobrze zarabiają, fatalnie inwestują. Eksperci w swoich branżach z jakiegoś powodu zupełnie nie mogą poradzić sobie na giełdzie. Z jednej strony na własną rękę gonią za modnymi tematami, a z drugiej strony słuchają doradców, którzy realizują swoje własne cele (i wcale nie jest to długoterminowy interes klienta). 

Ręka do góry, kto nie naciął się jeszcze na inwestycje w spółki surowcowe, metale ziem rzadkich, energię odnawialną, panele solarne, samochody elektryczne, uran, kobalt, medyczną marihuanę, druk 3D, NFT, SPAC, Nigerię i gaz z łupków. Brzmi jak reklamówka z Reader’s Digest, ale tak właśnie działają polscy inwestorzy: bo coś usłyszeli, coś przeczytali; nie do końca wiedząc, co robią.

Z drugiej strony mamy tych bardziej rozważnych – dywidendowe klasyki, CD Projekt, Coca-Cola i obowiązkowo ETF na złoto (bo zawsze warto mieć coś bezpiecznego). Nawet nie trzeba dodawać, jak takie inwestowanie się potem kończy, bo przecież każdy widzi to po wynikach swojego własnego portfela. 

Problem potęguje fakt, że lubimy kupować akcje tanio. Oj lubimy. No więc kupujemy. Pakujemy pieniądze w śmieciowe spółki bez wzrostowych przychodów, bez silnego zaplecza kapitałowego i bez przyszłości; a kupujemy je, bo znalazły się akurat w przecenie; bo spadły o 40%, podczas gdy inne spadły tylko o 20%. 

Potem kisimy te akcje w portfelu długimi latami nawet wtedy, gdy dalej spadają, bo mamy permanentną niechęć do ucinania strat i ciągle liczymy, że papier kiedyś odbije, że uda nam się wyjść na zero. W międzyczasie okazuje się jednak, że sama nadzieja to marna strategia inwestycyjna. Ale co tam! Na giełdzie liczy się przecież konsekwencja. I czas. 

No więc czekamy. Czekamy latami z tymi badziewnymi akcjami w portfelu, bo nie rozumiemy, że lepiej wyszlibyśmy na tym, gdybyśmy sprzedali je ze stratą i przenieśli ten kapitał w bardziej rokujące inwestycje. Bo kapitał powinien cały czas pracować w najlepszych spółkach na dzisiaj (nie na kiedyś) bez względu na to, jak często będziemy musieli go relokować. Jednak tego akurat nie robimy. Nie mamy przecież odpowiedniego systemu, nie mamy procedur, nie mamy strategii. Działamy ad hoc, impulsywnie reagując na to, co przeczytamy, usłyszmy, pomyślimy.

Nie rozumiemy procenta składanego; nie rozumiemy wpływu wahań na wyniki, nie rozumiemy ryzyka – nie potrafimy go kontrolować; nie umiemy zarządzać portfelem – mylimy aktywność z efektywnością. Uważamy, że im więcej czasu poświęcamy na inwestowanie i na wpatrywanie się w platformę; im więcej decyzji podejmujemy; im więcej transakcji zawieramy; tym lepsze będziemy mieli wyniki, podczas gdy coś zupełnie odwrotnego jest prawdą. 

Kopiujemy zagrania naszych guru z internetu. Kupujemy to, co nam rekomendują znani blogerzy; replikujemy portfel Warrena Buffetta i innych magnatów. Ale to, co działa dla jednych, nie będzie działało dla drugich. To, co sprawdza się na portfelu o wartości dziesięciu miliardów, niekoniecznie sprawdzi się dla inwestora z paroma tysiącami. To, co ktoś inny kupuje z perspektywą na kolejne dwa lata, może okazać się fatalną inwestycją, jeśli naszym horyzontem jest następny kwartał. 

W dodatku sami jesteśmy zafiksowani na próbie przewidzenia tego, co wydarzy się w przyszłości; zamiast na próbie kontroli tego, na co dzisiaj mamy realny wpływ. Zastanawiamy się i dyskutujemy o tym, jaki będzie odczyt inflacji, jaką decyzję podejmie bank centralny, jakie wyniki zaraportuje firma, jaka będzie reakcja analityków; co zrobi Donald Trump, co zrobi partia, jak zachowa się rynek. A co to do cholery ma być, konkurs jasnowidzów? Co my jesteśmy, wróżbita z TikToka? 

Od kiedy to mamy kompetencje pozwalające analizować gospodarkę Stanów Zjednoczonych, żeby prognozować kolejny odczyt inflacji z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku? No przepraszam, ale czy my tu inwestujemy, czy stawiamy tarota? Profesjonalni inwestorzy nie marnują czasu na próbę przewidzenia, jaka będzie przyszłość i jaką decyzję podejmie Donald Trump (przecież on sam tego nie wie do ostatniej chwili), tylko robią wszystko, żeby przygotować swój portfel na przetrwanie właśnie bez względu na to, jaka będzie przyszłość.

Ale my tego nie potrafimy. Nie potrafimy oddzielić sygnału od szumu. Dlatego potem przesadzamy z reakcjami na krótkoterminowe wydarzenia i wahania rynku. Każdy gorszy odczyt wskaźników ekonomicznych, niższe kwartalne zyski spółki czy obniżone rewizje analityków, to dla nas koniec świata. Rynek spada o kilka procent, a my już wyobrażamy sobie apokalipsę, przerwanie wieloletniej hossy i Japonię z lat osiemdziesiątych. 

Każda korekta to dla nas zapowiedź powtórki z pęknięcia bańki dotcomów w 2000 roku. To takie nasze inwestycyjne Wembley – mentalny punkt odniesienia, do którego ciągle wracamy, choć połowy czytelników tego bloga nie było wtedy jeszcze nawet na świecie. 

W oczekiwaniu na krach nie marnujemy jednak czasu. Skupiamy się bowiem na maniakalnym wyszukiwaniu okazji, o których nikt inny jeszcze nawet nie słyszał. Wszyscy chcą kupić drugą Nvidię tuż przed wystrzałem, ale nikt nie chce dwudziestu nudnych spółek, które w perspektywie kolejnej dekady po cichu zrobią nam dokładnie taką samą robotę, tylko z mniejszymi wahaniami. Nie wiemy, że inwestowanie to nie konkurs piękności i że prawdziwe fortuny nie są budowane na pojedynczych złotych strzałach, tylko na dobrej gruntownej nudnej jak flaki z olejem dywersyfikacji. 

Ale o jakiej dywersyfikacji my mówimy, skoro handlujemy na giełdzie nie mając żadnego planu – ani odnośnie alokacji wielkości pozycji w portfolio, ani zarządzania ryzykiem, ani jasnych kryteriów wejścia czy wyjścia z danej pozycji. Poddajemy się tylko fali, która rzuca rynkiem raz w górę, a raz w dół; i reagujemy na wydarzenia, zamiast je kształtować. 

Zamiast ustrukturyzowanego planu na dziesięciolecia, traktujemy giełdę jak kasyno z krótkoterminowymi zakładami. Nie myślimy w latach, tylko w świecach pięciominutowych. Aplikacji brokerskiej używamy jak generatora dopaminy, a nie narzędzia do budowania kapitału na emeryturę. I później się dziwimy, że nasze wyniki są tak samo losowe, jak nasze decyzje.

No bo jak mamy myśleć o emeryturze, skoro nawet nie potrafimy zdefiniować, czym dla nas jest sukces na giełdzie? Nie mamy celu. Nie mamy planu. Nie wiemy, ile możemy ryzykować, ani w jakim horyzoncie oceniać wyniki. Feedback loop? Jaki feedback loop? Ryzyka nie liczymy, nie rozumiemy, nie kontrolujemy. Portfela nie znamy. Nie wiemy, jak się zachowa w bessie, w rynkowej panice, w stagnacji. Gramy w coś, czego zasad nie poznaliśmy.

W dodatku boimy się wychodzić z inwestycjami za granicę. Boimy się giełdy w Chinach, boimy się obcych spółek, boimy się bariery językowej. Boimy się, że broker zbankrutuje, że źle wypełnimy PIT, że urząd skarbowy, że „estate tax”, że dziedziczenie i że generalnie to wszystko jest dla nas za trudne. 

A już najbardziej przerażają nas opcje. Bo w 2008 roku firmy na tym popłynęły. Bo szwagier powiedział, że to czysta loteria. Bo w gazetach pisali, że to instrumenty dla spekulantów. Bo ktoś kiedyś stracił i opowiedział swoją historię na Reddicie. Niezły paradoks, prawda? Że tak bardzo boimy się narzędzia, które zostało stworzone po to, aby nas chronić. 

Podejrzewam jednak, że my nie tyle boimy się opcji, co własnej niewiedzy. Bo gdybyśmy tylko wiedzieli… 

No ale nie wiemy. Nie wiemy tego wszystkiego, bo nikt nas tego nie nauczył. Trudno się temu zresztą dziwić, bo nie taka jest rola internetowych „ekspertów”, żeby nas czegokolwiek uczyć. Ich celem nie jest Twój CAGR, tylko własny CTR. W sieci rządzi clickbait. Liczy się produkcja contentu, klikalność, tworzenie szumu i serwowanie „tipów”. Sell, buy, sell… and to the moon!

No i pomyślałem sobie kiedyś, że kurwa, ile można… Ile lat jeszcze będziemy wciskać ludziom kit, że tak ma wyglądać inwestowanie? 

To było w 2019 roku. Wtedy narodziła się idea powołania Uniwersytetu Inwestycyjnego. Nie jako kolejnego źródła internetowego hałasu, tylko jako przełącznika, który ma ten hałas wreszcie wyłączyć. 

Jeśli więc czujesz teraz to znajome ukłucie w środku – ten lekki niepokój, który mówi Ci, że pora coś zmienić, że czas wyjść ze swojej strefy komfortu, że to może być najważniejszy krok w Twoim życiu –

Zapisz się na Uniwersytet Inwestycyjny

…albo po raz kolejny odłóż tę decyzję na później i zmarnuj kolejny rok stojąc dokładnie w tym samym miejscu. 

Zajęcia startują już 10. września 2025 roku o 18:00. Zapisy zamykają się 8. września o północy.

Komentarze

0
Skomentuj

Skomentuj artykuł